Kwietniowy wyjazd do Włoch zaskoczył nas temperaturą. Nagłaśniane w polskich prognozach pogody rekordowe jak na tę porę roku pomiary – przekraczające 30°C – każdego dnia przed wylotem coraz bardziej zachęcały nas do Podróży. Jednak powiew zimnego wiatru na lotnisku w Bergamo (Mediolan) szybko otrzeźwił nasze ciepłe wyobrażenia. Mimo tego, perspektywa spędzenia kilku dni w raju efektywnie wzmagała nasz entuzjazm.

Arco, do którego wpierw mieliśmy się udać jest dla mnie istnym rajem na Ziemi. Daje mi wszystko to, czego potrzeba do szczęścia i pełnego odpoczynku. Miejscowość ta, która jest zarazem gminą, liczy jedynie 14,5 tys. mieszkańców. Miasteczko odwiedza jednak wielu turystów, głównie wspinaczy, gdyż w rejonie tym znajduje się ok. 1000 dróg wspinaczkowych.

Włochy Arco

Arco - kwitnąca fontanna. W tle włoskie sklepiki z tradycyjnymi produktami

Zatrzymaliśmy się u znajomej, której rodzina prowadzi agroturystykę. Domek i jego okolica nas urzekły. Wokół rozpościerały się pola perfekcyjnie równo posadzonych winorośli. Idealne odstępy między drzewkami, ich jednakowe wysokości i zadbane grunty tworzyły piękny, schludny widok. Gospodarz był właścicielem winnicy, zajmował się wyrobem oliwy z oliwek i octu balsamicznego. Miał też konie, które swoim pięknem idealnie komponowały się z otoczeniem. W tym wszystkim był tylko jeden defekt, odczuwalny przez nas – Polaczków. Przenikliwe zimno włoskich pomieszczeń. Temperatura 16°C nie pozwalała nam (a szczególnie mi – Wielkiemu Zmarzluchowi) normalnie funkcjonować. Po jednej przemarzniętej i nieprzespanej z tego powodu nocy, zaczęliśmy potajemnie ogrzewać mieszkanie. Cztery włączone na maksimum palniki kuchenki gazowej w niedługim czasie podwyższyły temperaturę do ciepłych 21°C.

Największy urok Arco to jego prawdziwie włoski, naturalny, skromny klimat. Życie toczy się tu głównie przy jednej uliczce i na malutkim rynku. Ze wszystkich stron otaczają je małe sklepiki (większość sportowych), restauracje i kawiarnie. Cappuccino było głównym punktem programu na każdy nasz dzień. Chcąc spróbować i porównać wiele z nich postanowiliśmy za każdym razem skorzystać z usług innego lokalu. Wszędzie zostaliśmy mile ugoszczeni, a kawa zawsze smakowała cudownie. W jednej z kawiarenek miała miejsce niezapomniana i wspominana przez nas do końca wyjazdu sytuacja. Łukasz – największy smakosz kawy, jakiego znam – postanowił zamówić dla odmiany „Grande Cappuccino”, gdyż zwykła filiżanka była dla niego zbyt mała. Kiedy kelnerka postawiła przed nim „grande” filiżankę, wszystkich wprawiła w osłupienie i wywołała śmiech. Ponad pół litrowy „kociołek” przerósł nasze oczekiwania, a Łukasza nauczył troszkę pokory i szacunku do tradycyjnie podanego włoskiego cappuccino.

Arco znajduje się niedaleko największego włoskiego jeziora – Riva del Garda (55 km długości). Bardzo chcieliśmy je zobaczyć, gdyż także nad nim rozgrywa się akcja wielokrotnie oglądanego przez nas filmu „Listy do Julii”. Jezioro faktycznie robi wielkie wrażenie. Stojąc na brzegu nie widzimy jego końca, a po bokach wznoszą się skaliste zbocza. Riva del Garda w otoczeniu śródziemnomorskich palm, krzewów i kwiatów wraz z plażą i wyznaczonym kąpieliskiem jest atrakcyjnym kurortem.

Ostatniego dnia pobytu w Arco wybraliśmy się jeszcze do Parku położonego na pobliskim wzgórzu. Czegoś takiego w Polsce nie widziałam. Tutaj każde drzewo, krzew i kwiat miały swoje miejsce. Park i rozmieszczenie roślin zostały dokładnie przemyślane. Idąc kamiennymi dróżkami można podziwiać palmy, sekwoje, krzewy kwitnące pachnącymi fioletowymi kiściami, niczym nasze akacje. Znajdowało się tam także czyste i pełne złotych rybek (a podobno kiedyś też i żółwi) oczko wodne, lasek bambusowy oraz oranżeria, w której owocują m.in.: cytryny, pomarańcze, mandarynki, pomelo. Piękny, zadbany Park jest miejscem, w którym prawdziwie można odpocząć. Dzieci znajdą tam plac do zabawy, a dorośli szukający spokoju – chwilę wytchnienia.

Przed samym wyjazdem z urokliwego Arco wybraliśmy się na ostatnie cappuccino. Powtórnie udaliśmy się do kawiarni, której otoczenie i smak kawy najbardziej nam się spodobały. Siedząc pod kwitnącymi kasztanami, patrząc na górujące w oddali ruiny zamku, ogrzewaliśmy się włoskim słońcem i delektowaliśmy smakiem cappuccino (już nie grande). Żałowaliśmy, że musimy opuścić to cudowne miejsce. Jakby na pożegnanie udało nam się jeszcze trafić na dodatkową atrakcję. W mieście odbywał się jarmark. Wszędzie rozstawione były małe stragany, a Włosi sprzedawali dosłownie wszystko. Stare żelazka, pęki kluczy, podkowy, książki, buty, gramofony – szwarc, mydło i powidło.

Wszystkie te sytuacje, to, co zobaczyliśmy, czego doświadczyliśmy przekonały nas, iż to malutkie miasteczko jest wymarzonym miejscem do odpoczynku, a może i nawet stałego zamieszkania. Gościnność, czysta okolica, piękne widoki, spokój i włoska siesta dają możliwość wspaniałego relaksu. To leniwe miejsce jest zarazem przepełnione możliwościami na aktywne spędzanie czasu. Wędrówki po górach, wspinaczka, sporty wodne na Gardzie są niemałą atrakcją.

Z tego rajskiego klimatu przenieśliśmy się w miejsce – jak się okazało – zupełnie przeciwstawne. Mediolan – wielki, hałaśliwy, betonowy. Szczerze, sprawił mi wielki zawód. Oczekiwałam pięknego włoskiego miasta, a okazało się całkiem zwykłą metropolią. Może mój zawód wyniknął z pierwotnego błędnego nastawienia, niemniej jednak się pojawił.

Słyszałam wcześniej o włoskich kierowcach, ale to czego doświadczaliśmy na ulicach Mediolanu wprawiało mnie w osłupienie. Myślałam, że taka jazda nie jest możliwa. Przebycie 15km drogi zajmowało nam godzinę! W jej czasie byliśmy narażeni na stłuczki, zderzenia, a nawet poważne wypadki. Włoscy kierowcy traktują jazdę po mieście jak przeprawę, w której nie obowiązują żadne reguły. Światła są dla dekoracji, pasy na jezdni w ogóle nie istnieją (nie ma zaznaczonych linii), kierunkowskazy wskazują kierunki bez realnego znaczenia. Na drogach królują podeszłe wiekiem kobietki, które z racji – no właśnie, czego? – jeżdżą już całkowicie w oderwaniu od przepisów. Nieustannie słychać klaksony, którymi można załatwić wszystko. Wśród tych wielu (nie ukrywajmy) wad włoscy kierowcy są w stanie zaparkować samochód wszędzie, nawet tam, gdzie fizycznie nie jest to możliwe. Za każdym razem, gdy dojeżdżaliśmy bezpiecznie do hotelu odczuwaliśmy wielką ulgę, że żyjemy i że nasz – nieubezpieczony, wypożyczony samochód – jest cały.

Chcąc skosztować włoskiej kuchni wybraliśmy się do jednej z nielicznych, otwartych o godz. 18. restauracji. Włosi jedzą obiady później, a turystami jak widać zbytnio się nie przejmują. Zajęliśmy stolik, na który nagle bez słowa zostały rzucone trzy oferty menu. Złożyliśmy zamówienie i pozostało oczekiwać na włoskie pyszności. Atmosfera w lokalu była jednak zagadkowa. Ludzie nieustannie podchodzili do lady i nakładali sobie jedzenie. Nie mogliśmy zrozumieć co się dzieje. Aż w końcu łącząc niepełne, uzyskane przed wyjazdem w Internecie informacje z napisem „Happy Hour – Bibite 8,5€” wszystko zrozumieliśmy. Wydając w godzinach 18.30 – 21.30 8,5€ za napoje można bez ograniczeń korzystać z dostępnych dań. Były wśród nich makarony, ryż, kiełbaski, mnóstwo warzyw. Każdy znalazłby coś dobrego dla siebie. Do restauracji nieustannie wchodzili nowi klienci i pewnie korzystali z promocji. A my – mogliśmy tylko popatrzeć i cierpliwie czekać na swoje zamówienia. Mimo znacznie wyższego rachunku do zapłacenia byliśmy ze swoich dań zadowoleni. Nie ma co żałować. Przynajmniej skosztowaliśmy czegoś innego.

By całkowicie nie przekreślać Mediolanu muszę powiedzieć też o jego urokach. Natknęliśmy się na nie przypadkiem podczas poszukiwań kościoła na niedzielną Mszę świętą. Błądząc po uliczkach i rozglądając się za kościołem, zwątpieni postanowiliśmy łamanym włosko-angielskim spytać sklepikarkę o najbliższą świątynię. Na słowo „Church” zareagowała: „Hotel?, Ristorante?”. Dopiero pantomima pozwoliła się nam zrozumieć. Idąc we wskazanym kierunku, prócz kościoła znaleźliśmy jeszcze coś, co zaparło nam dech w piersiach. Znaleźliśmy się na Placu Wiktora Emanuela II i dopiero tam dostrzegliśmy też piękną stronę Mediolanu. Staliśmy przed Katedrą Narodzenia NMP, której strzelisty, gotycki styl wprawiał w zachwyt. Nie mogliśmy się napatrzeć i pełni podziwu robiliśmy zdjęcie po zdjęciu. Zaraz obok dostrzegliśmy abstrakcyjną ekspozycję. Wielkie figury koni zatopione w ogromnej górze soli. O tym, że była to prawdziwa sól świadczył intensywny zapach, który unosił się wszędzie. Na środku Placu znajduje się posąg Wiktora Emanuela II, który zjednoczył Włochy. Zaraz obok zaś ogromna galeria Jego imienia, w której lokale wynajmują najwięksi: Gucci, Louis Vitton i McDonald’s. Takiej galerii nie widziałam nigdy. Wygląda bardziej na zabytek niż na centrum handlowe. O jego nowoczesności poza sklepowymi wystawami świadczy także olśniewający szklany dach.

Nie udało nam się niestety zobaczyć „Ostatniej wieczerzy” Leonarda da Vinci, ale na ławeczce pod Jego pomnikiem, naprzeciw La Scali zajadaliśmy się pysznymi lodami. Smaku włoskich lodów nie da się z niczym porównać. Mnogość ich odmian oraz sposób podawania sprawiają, że ich zakup jest czymś wyjątkowym. Nie są nakładane gałkami, lecz małą patenką, którą wrzuca się przysmak na wafel. Są pyszne, syte i warte chwilowej dyspensy od Wielkopostnego Postu od słodyczy.

Nasza podróż dobiegała końca. Słodki wieczór zakończony smakowaniem lodów był naszym ostatnim we Włoszech. Następnego ranka, walcząc z mediolańskim ruchem na ulicach udało nam się dotrzeć na lotnisko. Żegnaliśmy perfekcyjne uprawy winorośli, oliwkowe drzewka, palmy. Z lotu ptaka podziwialiśmy ten doskonały, utworzony bosko-ludzką ręką krajobraz. Oddalały się pola pełne zieleni, skalne potęgi gór, malały zadbane włoskie domki. A my wracaliśmy do Polski, do naszych spokojnych, rozdzielonych pasami… dziurawych dróg.

Zobacz też: Bergamo